Policjant chciał, żeby prowadzący pojazd dmuchnął do alkomatu i… trafiła kosa na kamień. Kierowca odmówił poddaniu się badaniu trzeźwości i udowodnił policjantom, że nie mieli
O p o w ie d z ia ł W a le n ty z e S m o ln ie y . W karczmie w Zachliśnicach, w niedzielę po nieszporach ludu jak nabił. W pierwszej izbie trzech muzykantów rzępoli od ucha, a młódź chasa, chichocze, swawoli, że omal same ściany nie pu­ szczą się w koło. - 85 -Nie tak huczno i g w arno, ale równie ochoczo i wesoło idzie zabawa w przyległym alkierzu. Rzędem około stołu zasiedli tu starsi gospodarze, ojcowie hasającej młodzi, i przy lulce i kufelku piwa g w a r z ą , b a j ą , rozprawiają to o t e r n , to owem, jak to mówią: wnet z takiej, wnet z siakiej zaczerpując beczki. Jeden przypomina sobie ucieszne chwile swej młodości , drugi opowiada o różnych rzeczach zasłyszanych, ten wszyst­ kich jakąś układną rozweseli przypowiastką, tamten zabajdurzył się o rzeczach gospodarskich, ale już to bądź jak bądź, nad wszystkimi przewodzi zwinnym językiem Grześko Kwik, co to dawniej służył w wojsku, a teraz zawsze z pańskiemi wołami chodzi do Ołomuńca. Poznać pana po cholewach, mówi przysłowie, Grześka Kwika poznać po nosie! Aż bo też to i n o s u niego, niech go Pan Bóg ma w swojej opiece! Żeby sześć innych nosów złatał do kupy, a siódmym nadsztukował, toby jeszcze nie sporządził coś takiej wielkości, takiego kalibru, jak jeg o nos rodzony. Ale nie dość na tern, że sobie tak zamaszysty i gospodar­ ski, toć jeszcze czerwony na końcu, że w kąt węgiel rozpalony. T rzeba jednak wiedzieć, że to nosisko nie na swojskim urosło chlebie. Dopóki Grześko Kwik siedział we wsi, to miał sobie nos jak inni ludzie. Ale jak poszedł do wojska, a potem z wołami zaczął się wyprawiać za granicę, przyswoił sobie wiele cudzoziemskich obyczajów, a między innemi j ą ł zażywać tab ak ę, której ani jego dziad, ani pradziad nie widział nigdy na oczy. Ktemuż mówiąc między nami, zanadto lubował w trunkach, a wszystko to: i trunki i tabaka skrupiły się na biednym nosie, który po ostatniej podróży do Ołomuńca tak się już rozrósł potężnie, że matki straszyły nim oporne dzieci, a jeźli który z parobczaków przyrzekał swej dziewusze kupić wstążkę, to ją nie mierzył na łokcie, ale na nosy Grześka Kwika. Mówił na- przykład: Kupię ci wstążkę jak cztery nosy Grześka Kwika — a to już b y ł podarunek nie lada. Aliści niecnota ten Kwik! Dziwili się ludzie jego nosowi, a ten nos w kąt przed jeg o językiem. - 86 — Aż to posłuchać tylko jak bywało zacznie opowiadać. Godzinę miele jak na pytlu, a ani razu nie chlipnie powietrza i jeszcze zabuńczuczy się jak indor, niechli mu tylko kto prze­ rwie na chwilę. A że sobie przy tem bywalec, czyli jak to mówią bywał po dworach, i wie jak w piecu palą, toć nie było rzeczy na tym bożym świecie, o którejby nie podjął się rozprawiać od świtu do zmierzchu. Biada zasie temu, ktoby mu nie zechciał uwierzyć na słowo. Zaperzył i zcietrzewił się z a r a z , jakby chciał jeża połknąć a potem sapnął nosem jak kowal miechem i pow tarzał raz po r a z : — Ja to wiem, ja tam był! Przecież choć tak dobitnie zaręczał wszystko co m ów ił, znachodzili się ludzie, co niekoniecznie wierzyli jego słowom. Ba, stary przysiężny Czurma, eo także bywał w świecie, powie­ dział mu nieraz w żywe oczy, że uczciwszy uszy, nibyto łże jak z rejestru. Wszakoż z tem wszystkiem nie żal było posłuchać Grze­ śka Kwika, bo choć skłamał, to skłamał sprytnie i kunsztownie, że się można było i uśmiać i ubawić. Toż właśnie i teraz zaczął coś opowiadać, a wszyscy słuchają z rozdziawionemu gębami i sam poważny i stateczny wójt pokiwuje g ło w ą, a czasem mruknie coś jak hm, hm, albo hum, hum. — Co wy wiecie! — wykrzykuje Grześko i z takim łosko­ tem pociągnął z rożka tabakę do nosa, że żyd arendarz co właśnie szedł częstować swych gości, aż pełny kufel upuścił z przestrachu, i zawołał coprędzej: na zdrowie wam Grześku — bo myślał nieborak że Kwik kichnął. Ale on ani podziękował naw et, jeno prawi dalej: — Powiadam wam, w Wiedniu to jest taki wielki kościół, że jakeśmy raz z całym batalionem maszerowali na kirchparadę, tośmy musieli r o s z t o k trzym ać, nimeśmy doszli od progu do ołtarza. — A cóż to jest r o s z t o k ? zapytał wójt, który jak każdy c złek uczciwy i rozumny szanował wielce czystą i nieska­ - 87 -żoną mowę swych ojców, i nie lubił, aby do niej mieszać obce słowa jak plewę do pszenicy. Grześko Kwik łysnął oczyma, i całą dłonią pogłaskał się po nosie. — R o s z t o k to znaczy to , żeśmy dwa dni maszerowali ciągle, trzeci musieliśmy wypoczywać, a dopiero czwartego dnia doszliśmy do wielkiego ołtarza. Gospodarze na to pokiwali głowami i uśmiechnęli się zwy­ czajnie jak ludzie, co widzą kłamstwo jak na dłoni. A Kwik bojąc się, aby mu kto nie wpadł w mowę, zaczął co tchu ciąć dalej : — Abo wy wiecie zresztą jakie tam w Wiedniu mają krowy! wam się zdaje, że takie jak u nas. Ba i bardzo! Tam u każdej krowy nie płynie jak u nas proste mleko ze wszyst­ kich dójek. — A cóż p ły n ie ? — zapytał Maćko Drzazga, człek wielce ciekawy. — Co? zawołał Kwik, i dla większej dobitności rękę wzniósł do g óry — oto słuchajcie! z pierwszej dójki idzie już gotowa słodka, a z drugiej gotowa kwaśna śmietana. — Hm, hm, mruknął wójt. — Owa — poszepnęli gospodarze. — A cóż idzie z trzeciej — zapytał Drzazga. — Z trzeciej maślanka a z czwartej serw atka, zakończył Kwik i pociągnął spory niuch tabaki. Znowu wszyscy niewierni pokiwali głowami, a Kwik prędko na nowo zabrał głos. — Ale co tam już gadać o Wiedniu — rzek ł machnąwszy ręką, powiem wam co mi się stało, kiedym ostatnią razą szedł z wołami do Ołomuńca. W szyscy uważnie nadstawili uszu, a Kwik prawił dalej: — Owóż tedy w drodze zaszedłem wam na nocleg do jednego gospodarza. Aż to był człek setny! Chryste panie! Ja jak mię tu widzicie ręką nie mogłem mu dostać do ramienia. Powiadam wam taki był wysoki, że jak chciał rękę zapchać do kieszeni, to musiał przyklęknąć na oba kolana, bo inaczej nie byłby dostał. 88 — — Owa! — w trącił się ciekawy Drzazga, bo jak znów łyżką chciał sięgnąć do gęby, to musiał chyba podskakiwać. — Gdzie tam , drabinę sobie przystawiał — odezwał się na to niski i chudy człowiek, który dotychczas milczący siedział przy końcu sto łu , ani należał do Zachliśnickiej gromady. Był on z sąsiedniej wsi, z Kociorubiec, a tylko idąc gościńcem wstą­ pił na chwilę do karczmy i teraz z żartobliwym uśmiechem przysłuchiwał się całej gawędzie. Grześko Kwik pomieszał i zakłopotał się cokolwiek z p o ­ czątku, ale prędko się opamiętał napowrót i o dgryzł się jakby urażony. — Otóż macie! jeden i drugi powiedział co wiedział! Spojrzyjcie tylko po sobie, a przekonacie się, że kieszeń dalej od ręki niż gęba. — Diabła tam dalej — w trącił się stary Gzurma — każ­ demu prędziej coś wyleci z kieszeni niż wleci do gęby Kiwk niekontent machnął r ę k ą , i z łoskotem zażył tabaki. — Nie przerywajcież proszę, niech skończę — zawołał i ręką uderzył po stole. — No i cóż tedy ten wysoki człek? — zapytał pobła­ żliwie wójt. Kwik coprędziej podchwycił za słowo. — Wyobraźcie sobie, ten niecnota lada czego tak się okrótnie pocił, że wam aż z jego cienia na ścianie lał się pot jakby woda z dzbana. Na to nuż śmiać się wszyscy, Kwik namarszezył czoło, ale jak się tylko uciszyło ją ł opowiadać dalej. — Ten gidyasz chciał mię poczęstować w swoim domu, ale że był niecnota okrutnie skąpy, więc wam postawił taką słabą wódkę, że niech mię diabli porwą! nie mogła o własnej sile lać się z flaszki. Aż tu wszyscy w śmiech, że aż szyby zatrzęsły się w oknach, a ów niziutki gospodarz z Kociorubiec imieniem Jędryk Łachetka wtrząsł niecierpliwie g łow ą, i jakby już nie mógł powstrzymać się dłużej, zawołał żywo: — At, furda wszystko co m ów icie! — Jak to f u rd a ! dla czego furda ? — wrzasnął Kwik i nos mu jeszcze więcej poczerwieniał, a gębę rozdziawił żeby nie jedna w r o n a , ale całe stado wleciało mu do środka. — Wszystkie osobliwe cuda, coście widzieli, odpowiedział Łachetka, to gdzieś hen hen za górami i lasami, między cudzy­ mi ludźmi; ja bym wam większy dziw pokazał bliżej. — Owa bliżej! R ychtyg! — krzyknął Kwik, i ze wzgardą pokręcił głową. Łachetka uśmiechnął się, i jakoś dziwnie łypnął oczyma. — Ot ja s a m, — rzekł prędko, nie o takim umiałbym wam powiedzie dziwie. — Ho ho, podchwycił skwapliwie ciekawy Drzazga. Kwik zaśmiał się z lekceważeniem, przekonany z g ó r y , że obok niego nikt już nic osobliwego nie mógł wiedzieć na świecie. Łachetka palcem przydusił tytoń w fajce, puścił spokojnie kłąb dymu przed siebie, i odezwał się z prostotą, jakby mówił coś cale zwyczajnego. — W zeszły czwartek kupiłem sobie konia na targu. ■— Konia, uf? powtórzył Kwik przydrwiwając sobie. Łachetka nie zważał na to, ale dalej prawił swoje. — Koń ten stoi w mojej stajni i dziś go można zobaczyć. __ Owa — przerw ał znowu Kwik — I cóż w tym koniu jest osobliwego? Ma może cztery głowy a jedną nogę, ha? — Ba i bardzo — odpowiedział Łachetka — mój koń ma tam głowę, gdzie inne konie ogon, a ogon tam, gdzie inne ko­ nie głowę. Kwik zaśmiał się na całe g a r d ło , bo jak sam kłamał naf- u rz ą d , toż innemu znowu nie pozwolił na włosek zboczyć od prawdy. Pierwszy każdego chwytał na kłam stw ie, wołając zaraz: H o ho! gdzie to może być! to bajka czysta! Toż i teraz śmiał się z drwinami, i powtarzał raz po raz: — Ależ to skłamał jak z bicza trząsł! Łachetka wzruszył tylko ramionami. — Śmiejcie się jak chcecie, ale koń mój stoi w stajni i choćby dzisiaj może się każdy przekonać, że ma ogon tam, gdzie inne konie g ło w ę, a gło w ę tam , gdzie inne konie ogon. — 89 — Gospodarze w milczeniu potrzęśli głowami i spojrzeli po sobie, nie wiedząc co myśleć o tem wszystkiem. Ale Kwik śmiał się i śmiał jak opętany. — Ma go w stajni powiada! — kpił sobie dalej. •— Tak mi Boże daj zdrowie! — zaręczał Łachetka. — I powiadacie, że można u was widzieć tego cudownego łoszaka? — zapytał Drzazga. — Ojoj, choćby i dzisiaj! przyznawał Łachetka. — D obrze, dzisiaj. Do Kociorubiee tylko ćwierć mili! — podchwytywał prędko Kwik. — Ha jeźli chcecie, to wam i zaraz pokażę mojego oso-bliwego konia, ale niechaj się Kwik naprzód założy ze mną że nie prawda. — Dobrze, choćby o mój nos! — przystawał Kwik. — Go mi tam po waszym nosie w lecie — odpowiedział Łachetka — w zimie toby się człowiek przynajmniej zagrzał przy nim. Wszyscy w śmiech, a Kwik krzyknął z partesem: — Założę się o co chciecie! — 0 dziesięć reńskich na wosk do kościoła, radził wójt. — Stoi! — krzyknął Łachetka. — Stoi! — zawołał Kwik, i z za pasa dobył banknot na dziesięć reńskich, bo właśnie w tym czasie sprzedał był ro ­ cznego prosiaka. I Łachetka dobył takoż dziesiątkę, i obadwaj złożyli za­ kład w ręce w ójta, a potem wszyscy jak byli, wybrali się za­ raz do Kociorubiee, bo każdy był ciekawy widzieć k o n ia, co miał ogon w miejscu głowy. Łachetka wyprzedził gospodarzy, aby się w domu przy­ sposobić na ich przyjęcie, a kiedy przyszli nareszcie do jego zagrody, zastali go zupełnie przygotowanego. P rzy jął najsamprzód swych gości w chacie, jak staropolska nakazywała gościnność. Bo już to przedewszystkiem Łachetka był dobrym Polakiem i wiedział, że ziemia polska jest równie dobrą i szczerą matką chłopków jak i panów. Nikomu jednak nie było ani w myśli jeść i pić w tej chwili, wszyscy się rwali do stajn i, a szczególnie Kwik tam już - 90 -sobie rady nie m ógł dać. Sapał i trąbił nosem, że aż lęk zbie­ rał dzieci, i koniecznie chciał zaraz iść do stajni. — H a, niech i tak b ę d z ie — ozwał się Łachetka i p o p ro ­ wadził za sobą swych gości. I wszyscy cicho na palcach posuwali do stajni, każdy od­ dech zapierał w sobie, mając widzieć tak cudowne zwierzę. Nareszcie stanęli wszyscy przy drzwiach stajni. Kwik wy­ stawił naprzód swój nos zawiesisty, jakby pierwszy chciał prze- wąehać osobliwego konia. Ale wtem Łachetka otwiera drzwi z nienacka, a wszyscy w śmiech, że się aż za boki biorą. W stajni w prost drzwi stał sobie koń zwyczajny jak każdy inny, tylko że ogonem był przywiązany do żło b u ; w taki \ sposób miał po prawdzie tam ogon, gdzie inne konie głow y, a głow ę tam gdzie inne konie ogon. Kwik rozdziawił gębę, wybałuszył oczy i okrutnie zatrąbił nosem. — Owa — z a w o ł a ł ; ja myślał że to prawda, a to, ot sobie figiel jakiś! tfy do licha! Oddajcie mi moje dziesięć reńskich! — Hola mospanku, rzekł Łachetka, dziesiątka wasza idzie na kościół! Oto widzicie mego konia, nie maż tam ogona gdziem mówił? — Ja się na figle i krętasy nie zakładał — wykrzyknął Kwi k, a nos mu jeszcze więcej poczerwieniał z gniewu. Łachetka znowu na to spokojnie: — W ierzyłci ja w wasze krowy wiedeńskie, co są tak osobliwe do podoju, trza wam było wierzyć w mego konia. Kwik zaczął się rzucać, fukać i sarkać. Aż w tern wójt przytłumiwszy śmiech rzecze z powagą: — Nie dąsajcie się G rześku, boście przegrali Bogiem a prawdą i wasza dziesiątka pójdzie na kościół, panu Bogu na ofiarę, żeby wam przebaczył, że tak często rozmijacie się z prawdą, Widzicie jakieście wpadli sami w ła p k ę, tylko przez to, żeście nam duby smalone chcieli prawić o cudzych krajach, ludziach i obyczajach. Trafiliście dziś na sw ego, a on z was zakpił setnie i fortelnie ukarał was za wasze kłamstwo. P o ­ prawcie się na przyszłość, a jeźli znowu kiedy cudze zechcecie - 91 — - 92 -chwalić kraje, to sobie przypomnijcie naprzód przysłowie wa­ szych ojców: Wszędzie dobrze! ale w domu najlepiej! Wszyscy gospodarze pochwalili głośno sąd i słowo w ójta, a Grześko Kwik spuścił uszy po sobie i widząc że przeg rał s p r a w ę , wyniósł się milczkiem jak zmyty. Niektórzy ludzie utrzymywali, że od tego czasu nos jeszcze na cal stał mu się dłuższy niż przedtem , ale to pewna że na przyszłość nie k ła ­ mał już tak nielitościwie! T y t o ń . Jaka była o tem rozmowa między nauczycielem a kmieciem Bartłomiejem. N a u c z y c i e l . Witajcie Bartłomieju! K m i e ć . Bóg zapłać. N a u c z y c i e l . W id zę, ani rusz wam bez fajk i?... K m i e ć . Ha, co robić! taka już niepoczciwa natura ludzka, żeć każdy do czegoś pociąga: ten do szklanki, tamten do hu­ lanki, inny do karteczek ... ja zaś do fajki. N a u c z y c i e l , «/ I to złe i tamto niedobre. Bo choć i ta fajczysko, proszę ja was! potrzebnyż to taki dla gospodarza w y d a t e k ? .. , nieraz rozstąp się ziem ia ... nie znajdziesz odrobiny soli w ch ału p ie... taka bieda bez grosza; ale na tytoń musi być, choćby przyszło tego grajcara z pod serca wydobyć. K m i e ć . Ta prawda! ale jakże temu poradzić, panie nau­ czycielu, kiedy bez fajki, kto się raz do niej nałożył, to już mu potem tak prawie jak bez ręki. N a u c z y c i e l . Wierzę temu! n a w y k n i e n i e s t a j e s i ę n a m d r u g ą n a t u r ą — powiedziano nie darmo. Ale cóż za tem — czy przez to złe jakie będzie już d o b rem , że do niego ludzie n a w y k li? ... powiedzcież sami. K m i e ć . No, jużci że nie! ale cóż bo znowu w tej biednej fajczynie widzicie tak złego? nie rozumiem. N a u c z y c i e l . Chcecie więc, to wam opowiem ile mi wia­ domo o tym tytoniu, którego zażywacie z taką chciwością bez miary i bez uwagi. - 93 -K m i e ć . I owszem, bardzo proszę. N a u c z y c i e l . Otóż na początek muszę wam powiedzieć że przed 300 laty, to jeszcze nikt u nas w Polsce nie wiedział jak tytoń wygląda. K m i e ć . Hej! to mi dopiero nowina! chybaż oni nie znali W ęg ró w co tyle tam za górami mają swego t y t o n i u ? . . . N a u c z y c i e l . Gdzie-ta nie znali! ale wtedy i na W ę g ra ch nikomu się o tern nie śniło, aniteż Niemcy, Francuzi, Anglicy, Hiszpanie, W łochy, Turki i Moskale, nikt zgoła z tych w szyst­ kich narodów nie znał tytoniu, więc go i nie używano. Dopiero pierwsi Hiszpanie, naród mieszkający od W łochów na zachód a od Francuzów na południe, sprowadzili przed 360 laty tę roślinę z dalekiego kraju od Ameryki, co leży hen aż za morzem, tam gdzie słońce zapada. Od Hiszpanów niebawem dostała się ona do Francuzów, ztamtąd do Anglii, Niemiec, nareszcie do T u rk ów , którzy dopiero nam w Polsce podali ten zwyczaj palenia fajek. Ztąd dawnemi czasy nie znano u nas innego tytoniu nad turecki. Wiadomo, że gdy się co ludziom podoba, to radziby mieć jak najbliżej przy sobie a nie szukać go gdzieś za światami. W ięc i na tytoń że im przypadł bardzo do KARTA ZAJĘĆ ROZWIJAĄCYCH KOMPETENCJE JĘZYKOWE i KOMUNIKACYJNE DLA UCZNIA Z AFAZJĄ W SZKOLE ŚREDNIEJ. Ćwiczenie 1. Dopisz brakującą część przysłowia. MODYFIKACJA: Możesz postarać się wymienić jak najwięcej przysłów nieznajdujących. się na liście, wybrać przysłowia, które najlepiej opisują Ciebie lub Twoich bliskich. PIERWSZY PÓŁFINAŁ Włochy - Niemcy 2:0 po dogrywce. Gole Grosso i Del Piero Trafiła kosa na kamień Gdy cały stadion czekał już na karne, Włosi zdobyli dwa gole i osiągnęli cel, którego byli bliżsi od początku meczu. Niemcy zamiast do Berlina na finał, pojadą do Stuttgartu na mecz o trzecie miejsce 29. minuta dogrywki, pierwsza bramka dla Włoch. Jens Lehmann nie obronił tego strzału Fabio Grosso (c) AFP W 118. minucie Andrea Pirlo strzelił mocno zza linii pola karnego. Jens Lehmann wyciągnął się i wybił piłkę na róg. Po dośrodkowaniu, na polu karnym piłka znów trafiła do Pirlo, ale gąszcz nóg uniemożliwiał mu strzał. Podał więc do Grosso - jedynego, którego nikt nie pilnował. 29-letni obrońca Palermo, odkryty dla reprezentacji niedawno przez Marcello Lippiego, zrobił pół obrotu i strzelił fałszem lewą nogą. Piłka zatoczyła idealny łuk i wpadła do bramki przy słupku mijając ręce Lehmanna. Na strzelca zwalili się wszyscy koledzy z boiska, a także rezerwowi, którzy w euforii na boisko wbiegli. Ale to jeszcze nie był koniec. Niemcy rozpoczęli od środka, David Odonkor próbował szarży po prawej stronie, ale stracił piłkę i Włosi wyprowadzili kontratak. Rezerwowy Alberto Gilardino chciał kiwnąć Pera Mertesackera, jednak zobaczył wybiegającego na dobrą pozycję drugiego rezerwowego Alessandro Del Piero. Podał mu idealnie, Del Piero stanął oko w oko z Lehmannem i miał... Dostęp do treści jest płatny. Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną. Ponad milion tekstów w jednym miejscu. Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej" ZamówUnikalna oferta Aryna Sabalenka na otwarcie rywalizacji w WTA Finals rozgromiła 6:0, 6:1 Marię Sakkari, ale w drugiej serii meczów trafiła kosa na kamień. Białorusinka przegrała 4:6, 3:6 z Jessicą Pegulą Początek był niefortunny: w 1711 r. trafiła kosa na kamień. Car sprowokował wojnę z Turcją, żądając wydania szwedzkiego króla, którego dwa lata wcześniej pokonał w bitwie pod Połtawą.
Trafiła kosa na kamień. Narysuj krowę! Andrzej narysował. - Narysuj dom! Narysował. - Narysuj żołnierza! I tu zaczął się mały dramat. Dzieciak chce żołnierza, Mleczko odmawia, więc smarkacz chce jeszcze bardziej, a im bardziej smarkacz chce, tym bardziej uparty okazuje się rysownik.
. 264 472 108 213 193 143 678 679

trafiła kosa na kamień